CZĘŚĆ 1sza (1948-1978)
Mój Ojciec,
Prof. Maciej Nałęcz Senior, po raz pierwszy przyjechał do Krutyni w 1948 roku, na ryby. Już jako młody, 26-letni, świeżo upieczony magister inżynier elektryk po Politechnice Warszawskiej, był zapalonym wędkarzem. A Mazury tamtych lat oferowały
nieskończone ilości szczupaków, okoni, sandaczy, płoci, leszczy i innych znakomitych ryb słodkowodnych. Super czysta rzeka Krutynia była z kolei słynna z licznych raków stanowiących tradycyjny przysmak polskich stołów. Jak wspominał Ojciec, jego pierwsza wyprawa na Mazury trwała zaledwie trzy dni, z czego prawie dwa konsumował skomplikowany przejazd różnymi środkami lokomocji (pociąg, autobus, furmanka i auto-stop). Ale w ciągu jednego dnia w łodzi na jeziorze Mokrym, i porannym spacerze w długich gumowych butach po rzece Krutyni, miał tyle ryb (ok. 30 kg, głównie szczupaków i okoni) i raków (2 wiadra), że powrót z tą zdobyczą do Warszawy był możliwy jedynie auto-stopem, przy pomocy życzliwych kierowców ciężarówek… Nie trudno sobie wyobrazić, że po takim doświadczeniu wyjazdy do Krutyni stały się dla mego Taty ukochanym sposobem spędzania wolnego czasu. Bywał na Mazurach w każdej wolnej chwili i ściągnął do Krutyni szerokie grono przyjaciół, z którym od 1950 roku regularnie spędzał tu letnie wakacje. Oczywiście bywała z nim od początku jego późniejsza małżonka, Zosia Bozowska, moja przyszła Mama, po latach znana jako „Profesorowa Zofia Nałęczowa”.W końcu sierpnia 1952 roku moi rodzice przyjechali na 2 tygodnie wakacji nad jeziorem Mokrym rozbijając namiot na tzw. plaży na wschodnim brzegu Mokrego. Mieli nadmuchiwany kajak i robili codzienne wyprawy po jeziorze, a to do śluzy i dalej na jeziora Krutyńskie, a to do Zgonu lub na cypel od strony Cierzpięt, gdzie lubili się kąpać. Mama wiosłowała a Ojciec rzucał spinningiem, łapiącswoje ukochane szczupaki, które wieczorami były pieczone na ognisku. Była to ich wyprawa poślubna, gdyż pobrali się w lipcu 1952 roku. Nigdy przede mną nie kryli, że ich głównym zadaniem w czasie tych wakacji była prokreacja, postanowili mieć dziecko. Wszystko wskazuje na to, że im się udało, gdyż w październiku lekarz stwierdził, że Mama jest w ciąży, a w maju 1953 roku ja przyszedłem na świat.
Wiem zatem z dużym prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że powstałem na Mazurach, na brzegu jeziora Mokrego, pół godziny marszu od wsi Krutyń, i jest to jeden z powodów dla których z dumą czuję się dziś „Krutyniakiem”… Ale tych powodów jest więcej.
Pierwszy raz świadomie byłem w Krutyni na wakacjach w 1957 roku, mając 4 lata. Zachowało się kilka zdjęć z tego pobytu, kiedy przez większość czasu byłem pod opieką dwóch babć, gdyż rodzice wypuścili się na długi spływ kajakowy szlakiem rzeki Krutyni, na który mnie nie zabrali. Opowiadali potem, że był to ich najpiękniejszy spływ. Mazury były zupełnie puste, jeszcze bez turystów. Rzeka pełna ryb, a większość spotykanych lokalnych mieszkańców była zainteresowana i bardzo przyjazna kajakarzom, oferując świeże mleko, jaja i chleb. Nie było też kłopotu z rozbijaniem namiotu, wszyscy chętnie użyczali swego terenu przybyszom. Ja pozostawałem we wsi Krutyń, ale nie pamiętam gdzie mieszkaliśmy. Pamiętam natomiast, że było fajnie. I tak już miało zostać. Fajnie było ilekroć przyjeżdżałem na Mazury.
Lata mojej szkoły podstawowej oraz liceum, czyli lata 1960te, to stałewyjazdy do Krutyni, zarówno na weekendy, jak latem na wakacje. Ojciec nauczył mnie wędkowania, ale ponieważ bardzo lubiłem wiosłować to głównie ja byłem „motorniczym” na łodziach i kajakach podczas gdy Ojciec rzucał spinningiem. Mama wymieniała mnie czasem, dzięki czemu i ja mam na koncie szereg sporych szczupaków i okoni. Łodzie wypożyczaliśmy głównie w Mojtynach, lokalnej siedzibie Związku Wędkarskiego, doktórego należał Ojciec. Mojtyny miały
zawsze ok. dziesięciu łodzi na Mokrym, i to było nasze główne łowisko. Jesienią woda zamieniana była na las i ogarniała nas pasja grzybobrania. W tamtych czasach można było jeszcze swobodnie jeździć samochodem po lasach, co znacznie ułatwiało docieranie do odległych miejsc grzybowych. Rydze zbierało się w zagajnikach wokół Cierzpięt, prawdziwki w dębinach przy szosie na Kosewo lub w lasach wokół Mokrego, kurki i podgrzybki w lasach przy szosie na Karwicę, koźlaki w lasach wokół Starych Kiełbonek, a zielonki w jednym określonym zagajniku nad zachodnim brzegiem Mokrego. No i wszędzie trafiało się na kanie, przepyszne grzyby udające kotlet schabowy po panierowaniu, jak też opieńki, doskonałe w marynacie.Jeżdżenie samochodem po lasach w latach 1960tych miało w moim życiu dodatkowo wielkie znaczenie, gdyż w ten właśnie sposób nauczyłem się prowadzenia samochodu. Ojciec miał wówczas seledynowego Volkswagena „garbusa”, którego pozwalał mi prowadzić właśnie na leśnych drogach wokół Krutyni. Najpierw kręciłem jedynie kierownicą siedząc u Ojca na kolanach, potem zmieniałem też biegi (na sygnał Ojca, który wciskał sprzęgło), aż wreszcie przyszedł ten dzień kiedy usiadłem sam za kierownicą (z Ojcem obok) i miałem samodzielnie poprowadzić „Żuczka” (jak pieszczotliwie nazywała ten samochód Mama). Moja pierwsza w życiu samodzielna podróż samochodem odbyła się latem 1966 roku (miałem 13 lat), od śluzy na Mokrym do mostu w Krutyni…
Rodzice mieli wielu przyjaciół i bliskich znajomych w Krutyni. Nie wszystkich poznałem, bo kontakty z najwcześniejszych lat pozostawały poza moją świadomością. Wiem jedynie, że kilka bliskich rodzicom rodzin wyjechało dawno temu do Niemiec, ale nie wszyscy. Osobą, która była w Krutyni „od zawsze” i pozostała bliska moim rodzicom jest np. pani Krystyna Kozioł, nadzwyczaj barwna i sympatyczna postać, wspaniała ambasadorka kontaktów polsko-niemieckich. Była o ładnych kilka lat młodsza od moich rodziców, co oznacza, że poznali Ją prawdopodobnie kiedy była jeszcze młodą dziewczyną, bo Ojciec przez lata mówił o Niej „mała Krysia”. Drugą ważną osobą, którą pamiętam od najmłodszych lat był bardzo zaprzyjaźniony z Ojcem dawny sołtys Krutyni, pan Nakielski, dzięki któremu mamy we wsi wodociąg. Byli obaj w tym samym wieku, lubili razem wędkować i spędzać godziny na filozoficznych rozmowach przy kieliszku. Pan Nakielski miał wspaniałe poczucie humoru, podobnie jak mój Ojciec, godzinami opowiadali więc sobie dowcipy i pękali przy tym ze śmiechu. Pamiętam jak kiedyś Ojciec z panem Nakielskim siedzieli u nas na werandzie popijając nalewkę. W tym czasie sołtysi uzyskali prawo do wydawania pozwoleń na łowienie ryb i pan Nakielski złorzeczył, że zajmuje mu to zbyt wiele czasu. Przy kolejnym interesancie był więc zdenerwowany i, żeby sobie ulżyć, postanowił trochę pożartować. Opowiadał to tak: „Przychodzi gość i pyta ‘Czy u pana dostanę pozwolenie na łowienie ryb?’ ‘Nic pan nie dostanie’ odpowiada pan Nakielski ‘Może pan kupić’. ‘No dobrze, kupić. Jestem przygotowany’ ‘A chce pan pozwolenie na łowienie małych, czy dużych ryb?’ pyta dalej Nakielski. Gość drapie się w głowę i mówi ‘A jest różnica w cenie?’ ‘Nie, cena ta sama, 20 zł’. ‘No to wezmę na duże’ decyduje interesant. Pan Nakielski wypisuje pozwolenie i mówi ‘Ale wie pan, że jak na duże to wszystkie małe musi pan wyrzucić z powrotem do wody’. ‘Trudno, dobrze’ odpowiada gość i chowa pozwolenie, zbierając się do wyjścia. ‘Panie!’ krzyczy za nim pan Nakielski ‘To były żarty! Jest tylko jedno pozwolenie, łap pan i duże i małe’… Gość tak spojrzał, jakby chciał zamordować. I wyszedł. Oj, chyba mnie nie lubi…” zakończył opowiadanie pan Nakielski, i wychylili z Ojcem kieliszek „pod te rybki”. Do dziś mamy w obejściu niezliczone sprzęty metalowe zrobione przez pana Nakielskiego (huśtawkę, schody zewnętrzne jednego z domów, stoły ogrodowe, ławki, itd.). Był wspaniałym rzemieślnikiem tworzącym sprzęty tak solidne, że wytrzymają kilka pokoleń. Na Jego huśtawce bawiłem się ja, potem moja córka, a teraz szaleją na niej moje wnuki… Uroczą osobą była też Pani Nakielska, kulturalna i cicha, wprowadzająca spokój i ład wokół pełnego energii, ukrytego za zwałami metalowych rur i blach męża. Pani Nakielska miała żyłkę artystyczną, tworzyła piękne wyszywane i haftowane serwety okienne, którymi ozdabiała okna swoje i przyjaciół. Odwiedzały się często z moją Mamą i mogły godzinami rozmawiać o ludziach i o życiu.
Przyjeżdżając do Krutyni mieszkaliśmy zazwyczaj w centrum wsi, w domu należącym dziś do państwa Grabowskich. Pierwszymi gospodarzami tego domu, których pamiętam, byli państwo Podświadkowie. Oboje mówili z wyraźnym niemieckim akcentem, wcześnie wyjechali też do Niemiec, jeszcze w moich szkolnych czasach, czyli musiało to być w latach 1960tych. Po nich, na krótko, w domu zamieszkali państwo Syperkowie, młodzi ludzie marzący także o wyjeździe do Niemiec, którzy wyjechali szybko, po jakichś dwóch latach w nowym domu. Po Syperkach nastali państwo Makarowscy, z którymi mieliśmy bliskie i sympatyczne kontakty. Pan Jerzy Makarowski był nauczycielem w lokalnej szkole w Krutyni, ale poza tym był „złotą rączką”, wszystko potrafił zrobić, i wziął się za generalny remont swego nowego obejścia. Najważniejszym nowym elementem była pięknie wykonana drewniana bania z wielkim piecem i kamieniami, wybudowana w części stodoły. Państwo Makarowscy byli „starowierami”, bania stanowiła więc istotną część ich obrządku. Pamiętam, że mieszkając u nich wielokrotnie miałem okazję korzystać z bani, co było nowym i fascynującym przeżyciem. Trójka dzieci Państwa Makarowskich była młodsza ode mnie (najstarszy Piotr, Marianka i najmłodszy Bencik), ale mimo to mieliśmy zawsze dobre kontakty i zabawy. Marianka była bardzo atrakcyjną dziewczyną, więc w czasach studenckich nie raz się za nią oglądałem, ale u niej w domu, i pod stałą obserwacją moich rodziców, sprawa nie miała szans. Pani Nadzia Makarowska była pogodną, stale uśmiechniętą osobą, a przy tym świetną gospodynią. Pamiętam, że robiła pyszne placki ziemniaczane, których z radością kosztowałem.
W domu państwa Makarowskich zdarzyło się nam kilka zabawnych sytuacji. Pamiętam na przykład jak kiedyś pojechałem z Mamą na zakupy do Piecek a Ojciec miał na nas czekać w domu, żebyśmy zaraz po powrocie mogli pojechać na grzyby. Wracamy, Ojca nie ma, a nasz pokój z werandą wychodzącą na podwórko jest zamknięty na „cztery spusty”. My nie mamy klucza, stoimy z zakupami pod drzwiami i przestępujemy z nogi na nogę. Mija pół godziny, mija godzina, nic się nie dzieje a Makarowscy nie wiedzą co się z Ojcem stało. Zaczynamy się denerwować. Ja biorę samochód i zaczynam jeździć po wsi i przy rzece wypatrując Ojca, Mama wściekła siedzi z zakupami na schodkach werandy. Wracam, bo go nie znalazłem i wtedy, nagle, pojawia się zadowolony Ojciec z wędką i kanką pełną ryb. Uśmiechnięty informuje nas, że przecież zostawił wiadomość i o co my się pieklimy? Otwiera z klucza werandę, wchodzi do pokoju i pokazuje nam stół, na którym leży kartka „poszedłem na ryby”… Zostawienie wiadomości w zamkniętym pokoju, do którego nikt inny nie miał dostępu to bardzo specjalny sposób komunikacji. Od tego czasu określenie „poszedłem na ryby” weszło do kanonu rodzinnych powiedzeń dla określenia sytuacji kiedy coś było nie tak z przekazywaniem informacji.
Innym razem rodzice zjechali do Makarowskich z całą grupą przyjaciół, która popołudniu radośnie skonsumowała nalewkę na wiśniach z pestkami, wyrzucając wiśnie na podwórko. Pani Nadzia Makarowska hodowała kury, które widocznie znalazły te wiśnie i wydziobały ze smakiem, bo rano leżały wszystkie pokotem pod stodołą. Rozpacz pani Nadzi była wielka, ale, żeby nie stracić mięsa, postanowiła kury oskubać i zamrozić. Przy trzeciej lub czwartej kurze zauważyła jednak, że kura zaczęła się ruszać. Kiedy zaspane towarzystwo moich rodziców wreszcie wychynęło z domu koło południa, zastało kury już normalnie biegające po podwórku, ale dwie były całkiem łyse. Widok
tej „kurzej rozbieranki” był dość przerażający i zapadł wszystkim głęboko w pamięć. W tamtych czasach nie było jeszcze bieżącej wody w Krutyni, a toalety istniały przy stodołach lub wolnostojące w postaci tzw. sławojek, zbitych z desek i zamykanych na skobelek. Pewnego wieczoru Ojciec odprowadził Andrzeja, swego przyjaciela, chemika, Profesora i późniejszego Dziekana Wydziału Chemii na Politechnice Warszawskiej, do sławojki u państwa Makarowskich, gdyż ten był po raz pierwszy w Krutyni i nie był pewien czy trafi do owego przybytku. Obaj już byli po kilku kieliszkach, więc szli długo i chwiejnie, a na koniec wyściskali się na dobranoc, bo Andrzej miał już wrócić sam. Gdy zamknęły się drzwi Ojciec odruchowo przekręcił zewnętrzny skobelek, wrócił do siebie i poszedł spać.Historia milczy jak słynny chemik spędzał tę noc i czy usiłował się wydostać. Wiemy natomiast, że został znaleziony rano przez pana Jurka Makarowskiego głęboko śpiąc w sławojce jakby to było najwygodniejsze łóżko. Obaj panowie bardzo się zdziwili na swój widok, przywitali (ale bez podawania ręki) i jakby nigdy nic, wyminęli w drzwiach. Co ciekawe, ta przygoda w żaden sposób nie wpłynęła na przyjaźń mego Ojca z Profesorem Andrzejem, z którym utrzymywali serdeczne relacje przez następne ponad 50 lat.
Anasze kontakty z Makarowskimi uległy dalszemu zbliżeniu kiedy już staliśmy się posiadaczami własnego obejścia w Krutyni, bo to pan Jurek Makarowski był pierwszym cieślą pracującym nad remontem naszych budynków. No i wybudował nam banię, w starym kurniku, która służy do dziś. Ich późniejszy wyjazd do Niemiec był wielką stratą sympatycznych, oddanych i pracowitych sąsiadów.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do państwa Podświadków. Dwie rzeczy powodują, że odegrali w moim życiu ważną rolę. Po pierwsze, Pan
Podświadek był jedynym rdzennym mieszkańcem Krutyni, który zdecydował się zdradzić nam pilnie zazwyczaj strzeżony sekret – pokazał nam swoje miejsca grzybowe. Od tego czasu nasze rodzinne zbiory ogromnie zyskały. Po drugie, Pani Podświadkowa poleciła nas swojej siostrze, Pani Dąbrowskiej, jako solidnych klientów, co spowodowało, że po wyjeździe Podświadków zaczęliśmy przyjeżdżać do Dąbrowskich. Obejście państwa Dąbrowskich było na skraju wsi, już w pobliżu lasu na Gałkowo, nieco na uboczu, z pięknym widokiem na pola i las przy Piecku Krutyńskim, i ogromnie nam się spodobało. Pan Dąbrowski był zdunem i zbudował u siebie wspaniałe piece wydajnie grzejące przy kilku szczapkach drewna, w domu było więc stale ciepło, co zwłaszcza wiosną i jesienią było bezcenne. Co więcej, państwo Dąbrowscy także czekali na zgodę na wyjazd do Niemiec i szukali kupca. Od słowa do słowa umówiliśmy się, że gdyby taka zgoda przyszła, my będziemy zainteresowani kupnem. Nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam czekać długo, bo nasze rozmowy były prowadzone około roku 1969go, a zgodę na wyjazd Dąbrowscy dostali dopiero w roku 1978. W międzyczasie moi rodzice kupili inną działkę, w Radziejowicach (ok. 30 km od Warszawy), nie mogli więc już kupić działki w Krutyni, czego zabraniało ówczesne prawo. Jedynym wyjściem stało się zatem kupienie posiadłości państwa Dąbrowskich przeze mnie i moją małżonkę Katarzynę, co zrobiliśmy z radością, sprzedając na ten cel „malucha” Katarzyny, a moi rodzice stali się formalnie naszymi gośćmi w ich ukochanej Krutyni…