Prof. Maciej J. Nałęcz – MOJA KRUTYŃ część 2 - Nasza Krutyń

Idź do spisu treści

Menu główne:

Prof. Maciej J. Nałęcz – MOJA KRUTYŃ część 2

HISTORIE
Prof. Maciej J. Nałęcz – MOJA KRUTYŃ
CZĘŚĆ 2ga (1978-1993)

Fakt, że to ja z żoną staliśmy się w 1978 roku formalnymi właścicielami posiadłości państwa Dąbrowskichnie przeszkodził nam wspólnie z moimi rodzicami cieszyć się nowym obejściem i solidarnie inwestować w remonty, budowy i „zalesianie”. Objęliśmy praktycznie łysy teren, z wielką piaskową górą po środku, która służyła panu Dąbrowskiemu do produkcji zaprawy przy budowie pieców. Dziś, po 43 latach, jest to działka leśno-ogrodowa, ze świerkami sięgającymi 4 m wysokości, dwiema altanami, tarasem widokowym, kilkoma stołami ogrodowymi, ławkami do wypoczynku, wiatą na samochody, ogrodem warzywno-ziołowym, małym sadem jabłkowo-śliwkowo-gruszkowym, trzema budynkami mieszkalnymi i rekreacyjną stodołą, która pomieściła warsztat, drewutnię i stół ping-pongowy. Mieszkać tu można przez cały rok, i mieszka się wygodnie. Położenie na uboczu wsi daje ciszę i spokój, a bezpośrednie sąsiedztwo państwa Renaty i Waldemara Bzurów zapewnia miłe chwile towarzyskiego grilla, i pomoc w razie potrzeby. Ale przyjaźń z Bzurami to jakby historia najnowsza, dziejąca się teraz, podobnie jak bliskie kontakty z państwem Jadwigą i Andrzejem Czajkami, wspaniałymi ludźmi, których poznaliśmy przez Bzurów. Jeszcze wrócę do tego obecnego czasu, bo jest on bardzo ważny w moim stawaniu się „krutyniakiem” coraz bardziej.
Wcześniej była jednak w naszym życiu w Krutyni „epoka Wieczorków”, trwająca około 20 lat, od wyjazdu Makarowskich do przedwczesnej śmierci pani Zosi Wieczorkowej, nadzwyczaj ciepłej i rozsądnej osoby, której wciąż bardzo brakuje. To Ona trzymała w ryzach tę liczną rodzinę, wychowała siedmioro dzieci, z których każde wyszło „na ludzi”, pilnowała męża i żelazną ręką ograniczała alkohol, a przy tym całe życie ciężko pracowała w gospodarstwie i w domu, zarabiając też dodatkowo np. produkcją poduszeki kołder. Nadzwyczajna kobieta.
Kiedy osiedliśmy w gospodarstwie po państwie Dąbrowskich kontakty z Rodziną Wieczorków przyszły automatycznie. Wieczorkowie sąsiadowali bezpośrednio z nami domem i podwórkiem, a z drugiej strony polem, na którym uprawiali ziemniaki. Podział ziemi został zrobiony tak dziwnie i nielogicznie, że żeby przejść z podwórka na swoje pole Wieczorkowie musieli przechodzić przez nasz teren, inaczej nadrabialiby spore dystanse bez sensu. Dodatkowo, u Wieczorków nie było studni, była zaś u nas, w pobliżu ich płotu. Z Dąbrowskimi mieli umowę, że mogli z tej studni korzystać (choć pan Mietek Wieczorek skarżył się, że Dąbrowscy to było trudne sąsiedztwo i że wciąż były różne niesnaski). Z nami musieli się zatem zaprzyjaźnić, żeby podobną umowę zawrzeć. A my z kolei potrzebowaliśmy dobrego sąsiedztwa, żeby ktoś „miał oko” na nasz teren. Interesy były zatem zbieżne, i wkrótce byliśmy już blisko całej rodziny Wieczorków. Na długie lata kontakty te stały się naszym głównym oparciem w Krutyni, a kolejno rosnące dzieci Wieczorków nadzwyczajnie nam pomagały w wielu sprawach. I vice-versa. Miałem na przykład przyjemność wieźć Stasia Wieczorka z jego narzeczoną Stasią do ślubu w Ukcie naszym samochodem, a potem odwiedzać kolejne „bramki” w drodze powrotnej. Bawiliśmy się też na ich weselu w „Syrence”, podobnie jak na późniejszym weselu Jadzi Wieczorkowej z Adamem Ropiakiem. Dzięki tym weselom poznaliśmy też „inną twarz” naszego drugiego sąsiada, Waldka Bzury, który śpiewał i grał z zespołem wynajmowanym do zabawiania towarzystwa weselnego. I to jak grał i śpiewał!

Umowy z państwem Wieczorkami dotyczyły też niewielkiej zmiany granic naszych gospodarstw, mianowicie przesunęliśmy nasz płot graniczny między podwórkami o ok. 10 m w kierunku naszej posiadłości, żeby pani Zosia Wieczorkowa zyskała więcej miejsca dla swoich kur, które mogły w ten sposób uzyskać swój wybieg na trawie za „wieczorkowską” stodołą. Kury były wyraźnie zadowolone, a nam to nie przeszkadzało.
Zmiany granic na podstawie dwustronnej umowy dotyczyły zresztą i drugich naszych sąsiadów, państwa Bzurów, którzy z kolei oddali nam fragment swego podwórka, na którym powstała nasza wiata na samochody. Takie zmiany wskazują na nastrój tamtych czasów, gdy wzajemna pomoc i życzliwość w dobrosąsiedzkich kontaktach były na porządku dziennym.
Posiadłość w Krutyni kupiliśmy jesienią 1978 roku podczas gdy wlipcu 1978 przyszła na świat nasza córka Aleksandra. Dla Oleńki zatem Krutynia była częścią jej życia. Tu się wychowywała od zera, poprzez pierwsze kroki na podwórku, tu miała swoją piaskownicę w postaci góry piachu pana Dąbrowskiego, tu były pierwsze sanki, pierwszy rower, pierwsze pływanie. Tu też była wataha rówieśników, z którymi ubóstwiała się bawić – Jadzia, Adaś i potem Pawełek Wieczorkowie, Rafał Kulas, Kamilka Bzura. W Krutyni nauczyła się kopać ziemniaki i zbierać grzyby, rozpoznawać głosy ptaków i podziwiać ryki jeleni. Oleńka przeszła też trening życia ze zwierzętami domowymi w Krutyni, co było tym ważniejsze, że nie mieliśmy wówczas własnego zwierzęcia gnieżdżąc się w Warszawie w niewielkim mieszkaniu. Tę istotną rolę spełniały wspaniałe koty państwa Wieczorków, które, gdy byliśmy w Krutyni, przenosiły się do nas i okazywały pokłady miłości zwłaszcza naszej córce. Pierwsza była tzw. „stara kotka”, która u nas nazywała się „Mamrotka”, super dzielny kot zwalczający wielkie szczury i innych niechcianych gości, ale która u nas potrafiła zamieniać się w ekstrakt słodyczy i łagodności. Jej córka, tzw. „Paskuda”, była o wiele mniej sympatyczna. Mimo to, kiedy „Paskuda” miała młode, przyniosła je do nas i dwa urocze kotki, nazwane „Puszek” i „Okruszek”, regularnie spały w łóżku z Oleńką. Do dziś nasza córka kocha zwierzęta.Przez kilka lat miała kotkę „Inusię”, a teraz wychowuje dwa psy, „Skippera” i „Chili”, ulubieńców moich wnuków Mikołaja i Karoliny. Wiadomo, że wychowywanie dzieci ze zwierzętami domowymi ma kapitalne znaczenie dla wyksztalcenie właściwych odruchów empatii i opiekuństwa. Tak więc Krutynia, a szczególnie koty państwa Wieczorków, odegrały znaczącą rolę w rozwoju Oleńki.
Tymczasem domy po państwie Dąbrowskich wymagały wielu napraw, remontów i przeróbek a czasy były ciężkie – czasy kartek i pustych półek sklepowych, uzupełnione wkrótce przez stan wojenny. Polegać można było jedynie na własnej pomysłowości, na znajomych i pomocy sąsiadów. Wszyscy znajomi z Krutyni w taki czy inny sposób przyczynili się do rozkwitu dawnej posiadłości Dąbrowskich. Najpierw pan Jurek Makarowski wybudował banię, bezcenny przybytek przy braku bieżącej wody. Potem jeszcze skonstruował pierwszą werandę przy murowanym domu. Pan Mietek Wieczorek, pod okiem mego Ojca, zajmował się ogrodem i sadzeniem drzew, pracami ziemnymi i drewutnią. Pani Zosia Wieczorkowa, z pomocą córki Irenki, dziś Domurat, bieliła wnętrza domów i szyła firanki i zasłony. Pierworodny syn państwa Wieczorków, Stanisław, remontował dachy, wymieniał dachówki oraz otynkował murowany dom, a po uruchomieniu wiejskiego wodociągu skonstruował pierwszy system hydrauliczny posiadłości, gdyż poza wieloma talentami jest z wykształcenia hydraulikiem. Nieżyjący już dziś niestety drugi syn państwa Wieczorków, Ryszard, człowiek wielkiej krzepy i pracowitości, budował kamienne ścianki umacniające skarpę, na której stoją domy, i – z pomocą Stanisława -zbudował pierwszą altanę drewnianą w ogrodzie. Skonstruował też nową sławojkę. Z tej ostatniej był tak dumny, że pamiętam jak mówił do mego Ojca: „to najpiękniejsza sławojka w Układzie Warszawskim!”. Rysiek, Stasiek i tragicznie potem zmarły Romek Wieczorkowie wybudowali też wiatę na samochody, która służy do dziś.Pan Mietek Wieczorek namawiał też swoich różnych znajomych z Krutyni do okazyjnych prac w naszym obejściu, i tak np. stałym prawie bywalcem naszego podwórka stał się pan Miklaszewicz, mieszkający po drugiej stronie rzeki Krutyni, na lewo od głównego krutyńskiego mostu. Pan Miklaszewicz stał się specjalistą od malowania, pomalował wszystkie werandy, ławki, altany, stoły i krzesła ogrodowe a nawet obudowę studni i po kilku latach nie było już centymetra drewna na podwórku, które nie poznałoby pędzla pana Miklaszewicza. To on wynalazł „soczystą zieleń” jako najwłaściwszy kolor farby olejnej, stosowany przez nas do dziś i dominujący w obejściu. Pan Miklaszewicz miał rudo-siwe zwichrzone włosy, ciągle spadające krzywe okulary i kochał rozmawiać o filozofii. Mówił bardzo starannie literacką polszczyzną i zawsze kojarzył się nam z autoportretami Van Gogha, a ponieważ zajmował się malowaniem moja Mama mówiła o nim pieszczotliwie „nasz Van Gogh”. Ponieważ spędzał u nas wiele czasu był zwyczajowo zapraszany na obiady, a będąc interesującym gawędziarzem zabawiał nas setkami opowieści. Nadzwyczaj miły i pomocny człowiek. Bez tej sąsiedzkiej pomocy niczego nie bylibyśmy w stanie zrobić w tamtych ubogich czasach braku materiałów, funduszy i chęci do pracy. Budowało się głównie z materiałów odzyskanych z rozbiórek, płaciło symbolicznie i często prezentami nie pieniędzmi, a chęć do pracy powstawała w wyniku towarzyskich układów bardziej niż formalnych umów. Dziwne czasy, w których wzajemne zaufanie, chęć pomocy oraz właściwie rozumiana solidarność były bardziej powszechne niż dziś.
Na początku lat 1980tych oboje z żoną zrobiliśmy doktoraty i wyjechaliśmy na kilka lat na staż naukowy na Uniwersytecie w Bernie, w Szwajcarii. W Polsce był stan wojenny, który skutecznie odciął nas od wszelkich kontaktów, bo nawet telefony były na podsłuchu, a zresztą uzyskanie połączenia z Polską graniczyło z cudem. Nie było też mowy o wizycie w kraju, bo ryzyko, że władze mogą nas już z powrotem nie wypuścić było zbyt duże. Byliśmy zatem nagle w pełnej izolacji, a najbardziej brakowało nam Krutyni i Mazur. Wiedzieli o tym nasi rodzice, którzy tęsknili zwłaszcza za ich ukochaną wnuczką Aleksandrą. I wymyślili sposób, żeby wnuczka o nich nie zapominała – przesyłali nam kasety magnetofonowe, na których nagrywali swoje głosy, takie „mówione listy” do nas i do Oleńki, ale także bajki i opowiadania, których słuchaliśmy w weekendy z prawdziwym rozrzewnieniem. Nieoczekiwanie nikt nigdy nie zatrzymał tych kaset, dochodziły do nas regularnie i sprawiały radość. Niedawno na jednej z nich odkryłem zapomniany wierszyk czytany przez moją Mamę, a napisany przez Nią w 1983 roku, dla Oleńki. Wierszyk nazywa się „Jest takie miejsce…”(oryginał):
Jest takie miejsce na ziemi, które Krutynią się zwie,
Do tego miejsca na ziemi wciąż nasze serce się rwie.
Czekają cierpliwie tam na nas malutkie domki dwa,
Czekają pola i lasy, i rzeczka czysta jak łza,
Łabędzie na jeziorze hodują stada dzieci,
Rybki błyskają w wodzie, nad wyspą czapla leci.
W lasach grzyby czekają na bystre oczy i ręce,
Cała rodzina ich szuka, czy Ola zbierze najwięcej?
Na naszym terenie ślicznym wciąż nowe drzewa i kwiaty,
Gdy Ola wróci do Polski ogród już będzie bogaty!
Tak więc, dziecino miła, ten wierszyk tęsknotą brzmi,
Krutynia czeka na ciebie, w domkach otwarte drzwi…

Ten tekst wspaniale oddaje nastrój tamtych dni, ogólną tęsknotę i poczucie izolacji typowe dla stanu wojennego, jak też ciągłe myślenie o Krutyni, wszechobecne u wszystkich członków naszej rodziny. Znalezienie tego wiersza było wielkim przeżyciem, zwłaszcza dla Oleńki, która w ogóle go nie pamiętała. W 1983 roku miała zaledwie 5 lat, a tu jeszcze usłyszała głos nieżyjącej już Babci, skierowany specjalnie do niej.
Moja Mama pięknie pisała i zostawiła po sobie cały szereg wierszy i opowiadań. Skończyła prawo i studium dziennikarskie, a jej marzeniem zawsze była praca dziennikarza. Niestety, „niewłaściwe pochodzenie społeczne” spowodowało, że władze komunistyczne objęły ją zakazem wykonywania zawodu dziennikarza i przez całe życie pracowała jako prawnik. Powodem był mój Dziadek, Kapitan Jan Bozowski, żołnierz 1szej Brygady Legionów Piłsudskiego i bohater wojny 1920 roku, udekorowany przez Marszałka Piłsudskiego krzyżem „Virtuti Militari” za udział w Bitwie Warszawskiej.
Ze Szwajcarii wróciliśmy w 1985 roku, w maju, i natychmiast pojechaliśmy na Mazury, które nadal były piękne i bliskie sercu. W obejściu wiele się zmieniło, ale wciąż jeszcze więcej było do zrobienia.
Z biegiem lat dzieci dorastały. Najmłodsza córka państwa Wieczorków, Jadzia, bliska koleżanka naszej Aleksandry od wspaniałych zabaw w czasie letnich i zimowych wakacji w latach 1980tych, wyszła za mąż za Adama Ropiaka. Byliśmy na ślubie i weselu sekundując młodej parze. Wyglądali pięknie! Młodziutki Adam pracował w fabryce mebli w Pieckach, ale był też stolarzem-samoukiem, z ogromnym talentem. Mieliśmy szczęście, że zgodził się popracować u nas po godzinach i przez kilka następnych lat przebudował i zmodernizował oba główne domy, np. przekształcając strychy w piękne pomieszczenia mieszkalne, z łazienkami, jak teżwybudował i wykończył piękny domek gościnny, z kuchnią i z łazienką, który do dziś służy jako główne locum dla wszystkich odwiedzających nas gości. Wszystkie prace Adama trwają i cieszą oko, wykończone ze smakiem i zbudowane z jakością godną najlepszego specjalisty! Adama wspierali też czasem Bracia Wieczorkowie, i tak np. Rysiek Wieczorek położył glazurę i gres w remontowanej przez Adama kuchni i w łazience na piętrze.
Mój Ojciec był znanym naukowcem z rozległymi kontaktami w Polsce i na świecie. Stworzył w Polsce nową dziedzinę nauki, inżynierię biomedyczną, która weszła do kanonu nowoczesnych programów nauczania na polskich politechnikach. Instytut stworzony przez Ojca (Instytut Biocybernetyki i Inżynierii Biomedycznej Polskiej Akademii Nauk, który dziś nosi Jego imię, jest Instytutem im. Profesora Macieja Nałęcza) był centrum badawczym, w którym powstały m.in. pierwsze polskie „sztuczne nerki” (nowoczesne aparaty do dializy nerek), „sztuczne trzustki” (automatyczne dozowniki insuliny dla cukrzyków, stale monitorujące poziom cukru we krwi) jak też „sztuczne serca” (pompy symulujące działanie serca, włączane n.p. przy operacjach przeszczepu serca i podtrzymujące krwioobieg pacjenta, któremu serce usunięto). W tej ostatniej sprawie Ojciec współpracował blisko z Prof. Zbigniewem Religą, z którym bardzo się przyjaźnili.
Trudno się zatem dziwić, że kiedy pan Mietek Wieczorek nagle zaniemógł i objawy wskazywały na poważny zawał, Ojciec zorganizował jego szybkie przewiezienie do Instytutu Kardiologii w Aninie. W tamtych czasach nie było jeszcze rejonizacji a służba zdrowia działała sprawniej niż dziś. Decyzja lekarza prowadzącego z Piecek wystarczyła, żeby Anin przyjął chorego, a z wolnymi łóżkami nie było kłopotu. Pan Mietek trafił do Kliniki Wad Serca i był operowany, gdyż wstępne badania wskazały na problem z zastawkami serca. Pamiętam jak z Ojcem czekaliśmy na korytarzu przed salą operacyjną na chirurga prowadzącego operację, a z nami byli Stasiek, Rysiek, Romek i Adaś Wieczorkowie, przy czym mały Adaś cały czas płakał, przejęty sytuacją i wyraźnie związany z ojcem. Wtedy też po raz ostatni widziałem Romka Wieczorka, który w kilka dni po tej wizycie w szpitalu zginął tragicznie w wypadku na budowie. Niesamowicie skomentował to w kilka tygodni później Pan Mietek, który powiedział do mnie tak: „Widocznie Pan Bóg uznał, że musi być o jednego Wieczorka mniej na świecie. Mnie uratowali, no to Romek musiał zginąć…”
Rzeczywiście operacja w Aninie się udała, pan Mietek dostał nowe zastawki a chirurg po operacji powiedział: „Pacjent dostał Mercedesa, najlepsze metalowe zastawki niemieckie jakie mamy. Byle ich nie zepsuł. Przede wszystkim musi odstawić alkohol”. To zalecenie cała rodzina wzięła sobie do serca. Pani Zosia, i synowie, pilnowali ojca na każdym kroku. Przez dobrych kilka lat Pan Mietek nie tknął alkoholu, wrócił do pełni zdrowia i sił, załamał się dopiero, gdy zabrakło pani Zosi…
Na początku 1993 roku nasza posiadłość w Krutyni przeszła bardzo groźne wydarzenie. Nocą z 13 na 14 stycznia zerwała się straszliwa wichura, która szalała nad całą północną Polską i nad Bałtykiem. To właśnie tej nocy zatonął prom „Heweliusz”. Wiatr był tak silny, że złamał i wyrwał z korzeniami jedną z trzech starych lip rosnących na granicy między naszym terenem i terenem państwa Bzurów. Gdyby lipa przewróciła się w kierunku naszego drewnianego domu, a była bardzo wysoka, z pewnością byłaby w stanie zniszczyć naszą główną krutyńską siedzibę. Na szczęście przewróciła się w kierunku Bzurów, gdzie nie było jeszcze żadnych zabudowań, tylko puste podwórko. Rozbiła całkiem płot między naszymi posiadłościami, ale była to niewielka strata zważywszy jakie zniszczenia były „pod ręką”. Było to prawdziwe szczęście w nieszczęściu. Bzurowie wspominają, że huk łamanego i upadającego drzewabył tak potężny, że ich dom się zatrząsł. Przez następne tygodnie pan Mietek Wieczorek palił połamane gałęzie i piłował pień i konary, rozbijając potem siekierą obcięte fragmenty na szczapy drewna do drewutni. Lipa zapełniła całą drewutnię i grzała nas przez następnych kilka lat.
Nauczeni tym wydarzeniem, i za radą Waldka Bzury, sprowadziliśmy specjalistów dendrologów, którzy znacząco przycięli pozostałe dwie lipy, usuwając boczne konary, skracając wysokość i wzmacniając dolne partie pni, mające tendencję do pękania, metalowymi obręczami.
Którejś wiosny zauważyliśmy, że Pani Zosia Wieczorkowa zaczęła się zmieniać, utyła, chodziła z trudem, a na jej twarzy pojawił się zarost. Dla biochemika, jak ja, wskazywało to od razu na jakieś zaburzenie hormonalne. Oboje z żoną mieliśmy wiele kontaktów wśród endokrynologów, więc umówiliśmy się, że Klinika Endokrynologii Szpitala na Banacha w Warszawie przyjmie panią Zosię jeśli ona załatwi sobie skierowanie. I tak się stało. Badania wyszły fatalnie, wykryto dużego guza na nadnerczu, który został zidentyfikowany jako nowotwór złośliwy. Długie dyskusje co robić skończyły się usunięciem guza i chemioterapią, jednak z kiepskim prognozowaniem. Lekarz prowadzący poinformował panią Zosię, że ma zapewne nie więcej niż pół roku życia. Zniosła to wspaniale. Wróciła do domu, przez kilka miesięcy działała z pełną energią i podjęła wszystkie niezbędne decyzje zabezpieczające przyszłość, a wtym najważniejsze - podział majątku pomiędzy dzieci. Pan Mietek zgodził się ze wszystkim, co ustaliła pani Zosia i podpisał papiery. Pani Zosia zorganizowała jeszcze pożegnalne spotkanie, na którym byliśmy. Była już bardzo słaba, odeszła kilka dni później. Była wspaniałą, niezapomnianą postacią…
Z Wieczorkami wiąże się szereg zabawnych wspomnień, które przeszły do naszej rodzinnej tradycji. Pan Mietek miał swoiste poczucie humoru i kochał opowiadać żarty, które głównie dotyczyły różnych przygód na drabinie lub w stodole, a kończyły się zazwyczaj stwierdzeniem „a ouna była bez majtków…” (oboje państwo Wieczorkowie mówili piękną gwarą mazowiecką, ze specyficznym akcentem i słownictwem). Miał też swoistą filozofię. Pamiętam jak kiedyś zaproponowałem mu jakichś likier zamiast wódeczki, tłumacząc się, że niczego innego w domu nie ma, na co on odparł: „Panie Maćku, nie ważne co się pije, ważne, żeby trząchło!”. Spotkałem go kiedyś na podwórku rano, wracającego ze swego pola, i nie wyglądał najlepiej. „Co tam słychać, Panie Mietku?” pytam. „Oj lichy dziś jestem, lichy, Panie Maćku” odpowiada pan Mietek. „A dlaczego?” pytam dalej. „Bo całą noc szczekałem na polu, żeby odstraszyć dziki. Ten mój głupi pies boi się dzików, więc ja sam muszę szczekać!”
Wiele wieczorów spędziliśmy z państwem Wieczorkami, rozmawiając o życiu, obgadując sąsiadów, opowiadając o dzieciach i zabawiając się żartami. Było to nadzwyczaj interesujące towarzystwo, z którym czas przelatywał nie wiadomo kiedy. Spotkania z Wieczorkami były też absolutnie wyjątkowe pod jednym względem – Zosia i Mietek byli jedynymi ludźmi, z którymi zdarzało się nam wspólnie śpiewać różne piosenki. Pani Zosia kochała śpiewanie. Miała czysty, silny głos, którym mogła imponować. To Ona prowadziła te śpiewne momenty, proponując utwory i melodie. Nie wszystkie znaliśmy i wtedy wieczór zamieniał się w recital Pani Zosi, ale takie hity jak np. „Zielony mosteczek ugina się” lub „Od Siewierza jechał wóz” śpiewaliśmy wszyscy, aż dom się trząsł…
Siostrą pani Zosi była pani Kulasowa, przez co mieliśmy też kontakty z państwem Kulasami, a ich syn Rafał był bliskim kolegą naszej córki i w późnych latach 1980tych stale u nas bywał. Pan Kulas miał piłę łańcuchową i nie raz pomagał panu Mietkowi w cięciu drewna do drewutni. Przychodził też często „pożyczyć” 10 zł na piwo.
W 1989 roku przyszedł czas politycznego przełomu i wszystko w Polsce zaczęło się zmieniać. Na fali zmian, w 1990 roku, zostałem wybrany dyrektorem Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego PAN w Warszawie, bardzo prestiżowej i znanej instytucji naukowej, którą musiałem zreformować ze struktury post-komunistycznej w normalność. Miałem 38 lat i niewielkie doświadczenie w kierowaniu czymkolwiek, ale taki to był czas. Wszędzie pojawili się nowi ludzie, „młoda generacja”, w miarę dobrze więc pasowałem do ogólnego trendu. Praca była jednak wyzwaniem i miałem znacznie mniej czasu na Krutynię i wyjazdy na Mazury. W dużej mierze pałeczkę opieki nad naszą posiadłością przejął wtedy mój Ojciec, od którego cała nasza miłość do Mazur się zaczęła. Niemniej każde wakacje spędzaliśmy w Krutyni, a i w ciągu roku staraliśmy się „wpadać” na weekendy. Nasza córka Aleksandra dorastała, więc wzorem swoich własnych doświadczeń zacząłem ją uczyć prowadzenia samochodu na leśnych drogach wokół Krutyni, głównie w trójkącie Krutyń-Gałkowo-Chostka, a jej pierwszy samodzielny przejazd odbył się z Gałkowa do Krutyni. Zaczęliśmy też uprawiać wycieczki rowerowe po okolicznych lasach i przesiedliśmy się z łodzi do kajaków pływając głównie szlakiem Krutyni. Wielką zmianą było też wprowadzenie stołu ping-pongowego do stodoły i zacięte mecze tenisa stołowego.
Wczesne lata 1990te to też młodzież w Krutyni, bo Oleńka zaczęła tu ściągać swoje towarzystwo. Ja także zrobiłem kilka spotkań swojego Instytutu, a Ojciec dwie międzynarodowe konferencje, które odbywały się wprawdzie w Stacji PAN w Wierzbie, ale główne przyjęcie z obiadem, wycieczką łodziami po Krutyni i wieczornym ogniskiem z piwem „Żywiec” było u nas w obejściu. Nieocenioną pomocą służył zawsze przy takich okazjach pan Marek Cesarek, wspaniały organizator imprez, i doskonały kucharz, na którym można polegać jak na Zawiszy. Nasi goście byli zachwyceni, gdy po przepłynięciu łodziami Krutynią od Jeziora Krutyńskiego do mostu w Krutyni spotykali grupę młodych ludzi z gorącym chlebem krojonym na pajdy, wiaderkiem doprawionego smalcu ze skwarkami i talerzem kiszonych ogórków.










 
 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego