Przedstawiamy Państwu wspomnienia Pani Charlotty Willan, która mieszkała w Krutyni. Jej grób znajduje się na miejscowym cmentarzu. Czas wspomnień obejmuje lata od jej urodzin w 1896 roku, aż do jesieni jej życia. Oryginał wspomnień znajduje się w 26. wydaniu specjalnym Mazurskiej Bocianiej Poczty/Masurische Storchenpost.
Podczas lektury zauważcie Państwo, że wspomnienia Arno Tanskiego są również z tego okresu. Wiele podobnych wydarzeń utkwiło w pamięci zarówno Pani Charlotte Willan jak i Panu Arno Tanskiemu . Zapraszamy do przeszłości, do wspomnień o Krutyni:
"Wspomnienia z mojego życia"
Charlotte Willan (1896-1989)
Urodziłam się w 1896 w pięknej mazurskiej wsi Krutyń jako druga pod względem wieku wśród najmłodszych spośród siedmiorga dzieci. Mój ojciec był robotnikiem leśnym. Rodzina była duża, zarobek mały, ale oszczędzaliśmy, ponieważ każdy żyjący tu człowiek miał swój własny dom. Wcześnie zostaliśmy wszyscy wciągnięci do pracy. W czasie wakacji , które trwały trzy tygodnie, zbieraliśmy pracowicie czarne jagody, ponieważ lasy były duże i piękne.

Także grzybów było wówczas bardzo dużo. Czarne jagody i kurki były sprzedawane. Borowiki były zbierane na własne potrzeby, a i tak wiele się z nich zmarnowało. W czasie ferii jesiennych, które trwały trzy tygodnie, pomagaliśmy kopać ziemniaki, ponieważ nie było jeszcze maszyn. Praca trwała tygodniami. Pod wieczór było rozpalane ognisko, dzieci znosiły łęty, a potem kartofle były pieczone w gorącym popiele, smakowały starym i młodym. Na zabawę zostawało nam jeszcze trochę czasu. Śpiewając maszerowaliśmy my - dzieci - do domu. Latem kąpaliśmy się dużo w naszej pięknej rzeczce.
Lata szkolne mojego dzieciństwa wspominam najlepiej. Nauka nie sprawiała mi żadnych trudności. Było nas 120 dzieci i tylko dwóch nauczycieli. Podchodzili bardzo surowo, ale kto był pilny, mógł nauczyć się wszystkiego, czego potrzebowałby w życiu. Ale ten najzdolniejszy, jeśli był dzieckiem robotnika, nie miał możliwości nauczyć się czegoś innego. Do tego były dzieci urzędników. To się nazywało: szewcu pozostań przy swoim kopycie.
Jak zakończyłam szkołę, musiałam, tak jak wszyscy, sama zarobić na swój chleb. Były dwie możliwości - iść do pracy do lasu albo na posadę. Wolałam to ostatnie. Znalazłam przyjemne miejsce, uczyłam się gotować, piec i prasować na błysk - to było najważniejsze, ponieważ panowie nosili wówczas sztywno wyprasowane kołnierze, mankiety i część koszuli na pierś. Kiedy skończyłam szesnaście lat, byłam kompletnym człowiekiem, otrzymywałam wysoką zapłatę i mogłam być z tego zadowolona. Ale ciągnęło mnie do domu. Obczyzna oferowała wiele, ale jest dom ojców.

Przez miejsce mego urodzenia płynie piękna rzeka, zwana Perłą Mazur. Miejscem spotkań młodzieży był most. Dźwięk akordeonu na moście był sygnałem dla wszystkich do spotkania. Most był salą taneczną. Wszyscy radośnie spieszyli, najczęściej w drewnianych chodakach, ponieważ buty były tylko na niedzielę.
Nie było wówczas kajaków - tylko łodzie na wiosła, które były ładnie pomalowane. Cumowało ich sporo przywiązanych na rzece. Rzeka była w niektórych miejscach płytka, więc łodzie były pchane w górę rzeki drągami/kijami. Jeśli noc była jasna i księżycowa, płynęliśmy większą ilością łodzi w górę rzeki ze śpiewem i muzyką. Droga powrotna odbywała się w ciszy. Prąd sam prowadził łódź, tylko jedna osoba kierowała kijem. Jeśli nie było konieczne, to kij leżał na łodzi i co jakiś czas spadała tylko z niego kropla wody do rzeki. To było wszystko, co przełamywało ciszę. Jelenie i sarny przychodziły do wodopoju. Często łódź sunęła tak cicho obok, że pijące zwierzęta jej nie zauważały. Po chwili słyszeliśmy łamiące się gałązki, ponieważ przebywało tam wiele zwierząt. W niektórych miejscach korony drzew prawie stykały się ze sobą. Często starsi ludzie oczekiwali nas na moście, ponieważ krótko przed dobiciem do brzegu śpiewaliśmy piosenki ludowe i wieczorne.
Nie było radia i telewizji, ale byliśmy szczęśliwymi ludźmi. Wieczorami zajmowaliśmy się przy lampie robótkami ręcznymi. Ojciec opowiadał historie ze swego życia. Często też o duchach. Jeśli zbieraliśmy się wieczorami i chcieliśmy się potem rozejść, nikt nie chciał iść sam. I tak odprowadzaliśmy tego, który mieszkał najdalej, a potem po kolei. Potem wracałam z siostrą do domu. Nie było elektrycznego światła. Ulice były ciemne, domy oświetlały tylko lampy naftowe. Nie znaliśmy nic innego i byliśmy zadowolonymi ludźmi.
W domu panował porządek i surowość. Ale posłuszeństwo było czynione ojcu ...
Robotnicy leśni mogli brać do domu suche gałęzie. Zimą ciągnęliśmy duże sanie, które miały mocną linę i dyszel, do lasu do ojca. Wysoko załadowane, ciągnięte i popychane, z najmłodszym na górze, tak powracaliśmy do domu.
Zimą miała młodzież znowu rozrywkę na rzece. Pal był wbijany w lód, dyszel łączył pal z samodzielnie wykonanymi sankami, które były przytwierdzane na końcu. Dyszel z saniami był wprawiany w ruch i my wpadaliśmy w wir. Ta przyjemność kosztowała często wiele łez, krwawień z nosa i rozbite kolana. Ale to się szybko zapominało.
Latem były robione w lesie huśtawki. Mocna lina i gałąź drzewa wystarczały.
Dni świąteczne były wówczas też inaczej obchodzone.
Przed Bożym Narodzeniem , w czasie adwentu, przemierzali ulice śpiewając mężczyźni i kobiety, nieśli jasną gwiazdę. Wielkanoc, pierwszy dzień świąt, zanim zaszło słońce, biegliśmy do źródła po wodę. Witki brzozy były wstawiane kilka tygodni wcześniej do wody, aby dostały listki. Ażeby mógł jeden drugiego nimi spryskiwać. Nagrodą było jajko. Również śpiewające czy mówiące jeden wers dzieci udawały się od domu do domu i zbierały jajka i słoninę.
Moje miejsce urodzenia było już wówczas kurortem. Były trzy domy uzdrowiskowe, dwie restauracje, dwóch rzeźników, piekarnia i dwa sklepy.
Jak tylko wybuchła w 1914 roku wojna, nie odczuliśmy jej dużo. Tylko żywności było coraz mniej.
I tak mijały lata i zostałam żoną i matką trojga dzieci. Mój mąż pracował w tartaku albo w lesie. Zarobki nie były tak duże, aby można było żyć bez trosk i kłopotów. Wszyscy cieszyli się na lato, na turystykę. W święto Wniebowstąpienia było otwarcie, przychodziło wiele osób. Turystyka odbywała się na rzece. Trzy kilometry od nas był dworzec kolejowy. Tam zjawiali się pchacze łodzi i każdy próbował zdobyć gości. Bagaż był ładowany na rower a potem szło się pieszo, nie szosą, z boku była droga dla pieszych, przez las do przystani łodzi, zwanej Murawą. Kto z pchaczy nie pojechał na dworzec, leżał na pięknej łące i czekał aż przybędzie samochód. Tu zatrzymywano się, goście płynęli łodzią a kierowca wracał na pusto do określonego pensjonatu. Przystań znajdowała się tam, gdzie zaczyna się rzeka Krutynia. Był tam wzmożony ruch. Jedne łodzie w górę rzeki, drugie na dół. Mężczyźni zarabiali w niektóre dni pięć razy więcej, jak w innej pracy. Podróż była bajkowo piękna. Rzeka była czyszczona na wiosnę, tylko długie zielone pnącza poruszały się w wodzie, gdzie liczne rybki przemykały tam i z powrotem. Po obu stronach rzeki były zadbane drogi, od czasu do czasu ławka do odpoczynku. W niedziele prawie cała wieś była jak nie w łodzi to pieszo nad rzeką.
Umiałam gotować i piec, dlatego pracowałam w domach uzdrowiskowych. Ruch był tak bardzo duży, że zatrudniony personel nie dawał rady. Pomoc dorywcza była też bardzo dobrze opłacana.

I znowu przeminął czas i wybuchła wojna. Kiedy było bardzo krytycznie, uciekliśmy, ale nie uszliśmy daleko, około 40 kilometrów. Istniała jeszcze możliwość iść dalej, ale chcieliśmy do domu. Jak wróciliśmy do domu, to mało zastaliśmy z naszej gospodarki. Ale była praca. Dwa kilometry od nas było duże gospodarstwo i młyn. W gospodarstwie została urządzona rosyjska komendantura. Spędzano tam bydło. I tak ludzie mieli pracę, otrzymywali posiłki, a wieczorami każda kobieta otrzymywała dwa litry mleka. Mąka też była, każdego tygodnia była rozdzielana według wielkości rodziny. Pracowałam w kuchni jeszcze z trzema innymi kobietami. Tak trwało życie jeszcze kilka miesięcy.
Kiedy powrócili polscy żołnierze, zebrano z pól żyto i wymłócono je. Potem przyszli urzędnicy leśni i była płatna praca. Mężczyzn było mało, tylko starcy, kobiety i dzieci. I tak my kobiety przepiłowywałyśmy grube pnie drzew, rozszczepiałyśmy i ustawiałyśmy. Kiedy nadeszła okazja, że dzieci Mazurów mogły pójść do liceum, mój syn był jednym z pierwszych. Mimo że szkoła była wolna, potrzebowało dziecko różne rzeczy, ale miałam dobrze płatną pracę. Z moją sąsiadką żywicowałam. Była to praca na akord. Dobrze zarabiałyśmy i wieczorami przynosiłyśmy tyle borowików, ile mogłyśmy unieść. Zostały wysuszone w piekarniku a potem sprzedane.
Wojna była już daleko za nami i istniały już różne możliwości pracy. W sąsiedniej wsi została założona tkalnia jak również robienie na drutach, ponieważ nie zostały jeszcze wprowadzone maszyny dziewiarskie . A ja robiłam siedem lat w domu na drutach: żakiety, swetry, czapki, rękawiczki i skarpety.
W moim życiu było dosyć cierpienia, zmartwień i kłopotów...
Jestem stara, ale moja jesień życia jest piękna. Żyję samotnie i sama, ponieważ moje dzieci już dawno opuściły gniazdo rodzinne, ale jestem pod troskliwą opieką moich dzieci. Mój domek otacza wiele kwiatów. Najdroższe są róże, które posadził mi mój syn. Często moje serce ogarnia melancholia, ponieważ każdy człowiek musi odejść, nawet jeśli ma tu dużo miłości.
W moim życiu jest jesień, jak na dworze. Liście spadły z drzew. I jeszcze spadają.
(tłum. Maria Grygo)